niedziela, 3 maja 2015

Jak wskoczyć na MY LOVE, czyli środki transportu w Mozambiku.

Dwa tygodnie temu zaczęłam pracę w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych Obra Dom Orione. To był dla mnie bardzo intensywny czas pełen pracy, zapamiętywania nowych twarzy, imion, nazw, poznawania zasad funkcjonowania ośrodka i życia tutejszych ludzi. Na temat mojego wolontariatu na pewno opowiem szczegółowo w jednym z kolejnych wpisów, natomiast dzisiaj chciałabym przybliżyć temat lokalnych środków transportu. Mozambik jest jednym z 14 państw afrykańskich, w których obowiązuje ruch lewostronny. Na początku wydawało mi się, że będzie ciężko się przestawić z ruchu prawostronnego, ale tak naprawdę to kwestia kilku dni- problem znika dość szybko. Chociaż prawda jest taka, że przechodząc przez ulicę nadal rozglądam się w odwrotnym kierunku, a potem upewniam się jeszcze kilka razy, czy aby na pewno żaden rozpędzony samochód nie ma zamiaru mnie zaskoczyć. Swoją drogą, mówią, że auta są tutaj bardzo tanie. Nigdy jednak nie wypytywałam o szczegóły, bo tematy motoryzacyjne to jedna z ostatnich rzeczy, które są w stanie wzbudzić moje zainteresowanie.
Dla mnie samochody są małe i duże. Stare i nowe. Czerwone i srebrne. Prawo jazdy zdałam za czwartym razem, a mój tata jeździ niebieskim volkswagenem. Wystarczy.



Aby dostać się do centrum Dom Orione, codziennie rano muszę złapać dois chapas (dwie chapy- lokalne busiki) z przystanku Agro Alfa- całe szczęście mieszkam zaraz obok.

                                           zdjęcie zrobione z naszego balkonu


Żeby zdążyć na godz. 8:00 do pracy, z domu muszę wyjechać ok. 7:10- biorąc pod uwagę przesiadkę. Najczęściej przebiega ona bezproblemowo, ale tak naprawdę, poruszając się chapami nigdy nie jesteś w stanie wszystkiego przewidzieć..


                                                        CHAPA (dosł. blacha)


Wbrew pozorom osobą, która rządzi chapą wcale nie jest kierowca. Tutaj najważniejszy jest cobrador, czyli chłopak, który pobiera opłatę za przejazd. To on decyduje o tym, kto może wsiąść do chapy i kiedy ma się ona zatrzymać.



godz. 7:16 
Widzę nadjeżdżającą chapę z czerwonym paskiem i jeszcze zanim bus się zatrzymuje, otwierają się drzwi i słyszę donośny głos cobradora: "Escalene, escalene! Escalene, escalene!". Super! Nigdy nie muszę długo czekać. Na dworzec Escalene co chwilę coś jeździ i  o godz. 7 rano nie ma takiego tłoku jak w stronę miasta. Najgorsze jest tylko to przepychanie się i ciągłe przesiadanie. Cobrador wyskakuje z chapy, żeby przepuścić wysiadających i ponaglającym gestem każe wsiadać następnym podróżującym. Niestety nie załapuję się na miejsce przy oknie- zostaję na ruchomym siedzeniu, co oznacza, że za każdym razem, kiedy ktoś z tyłu będzie wysiadał, ja również będę musiała wstać, złożyć siedzenie, wysiąść, a potem wrócić do środka i znaleźć sobie nowe miejsce. Jest to dość niekomfortowe, bo w chapach jest bardzo mało miejsca- sufit czasami jest tak nisko, że nawet w pozycji siedzącej muszę schylać głowę.

godz. 7:26
Przy wychodzeniu z chapy płacę 10mt (ok. 1 zł), wyciągam rękę i czekam cierpliwie na swoje 3mt. Niektórzy cobradorzy lubią naciągać białych i "zapominać" o wydaniu reszty, mnie się jednak jeszcze nigdy to nie przytrafiło. Teraz muszę znaleźć chapy odjeżdżające w stronę T3. Na dworcu jest mnóstwo ludzi i pełno busów. Co trzecia osoba coś sprzedaje- mężczyźni w żółtych kamizelkach doładowania do telefonu, kobiety smażone rogaliki, ciastka z wiórkami kokosowymi, inni stoją z długimi kijami z otworami, w które powkładane są kolorowe lakiery do paznokci. Wcześniej myślałam, że po prostu je sprzedają, jednak po jakimś czasie zorientowałam się, że klientki płacą chłopcom za jednorazowy manicure. Kobiety czekające na swój transport rozsiadają się na ławeczkach, wybierają kolor, a chłopcy szybko wykonują usługę. 

godz. 7:30
"Siadaj z przodu!" woła cobrador i otwiera mi drzwi. Przez pierwsze dni nie korzystałam z propozycji siadania koło kierowcy- nie chciałam żeby inni pomyśleli, że czuję się w jakiś sposób lepsza od tych, którzy muszą tłoczyć się z tyłu. Z czasem zauważyłam, że jak tylko nadarzy się okazja to każdy tam siada. Więc ja też skorzystam! Podróż trwa od 30 do 40 minut (w zależności od ilości osób wysiadających i wsiadających po drodze oraz od engarrafamento [port. korek]), ale przy otwartym oknie, orzeźwiającym wietrze i muzyce droga mija dość szybko. 

                                        filmik nakręcony w prawie pustej chapie


Pewnego razu siedzący obok mnie chłopak zaczął do mnie zagadywać i tak od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać na tematy wszelakie. Opowiadał o swoich studiach, o tym, że kończy filozofię, że ma dwie siostry, że jest z Inhambane, i że teraz jedzie do miasta zapłacić rachunki. Oczywiście, wypytywał też o to, co robię w Mozambiku, jakie jest życie w Polsce, czy zdążyłam już zatęsknić za bliskimi. W pewnym momencie, chłopak zaczyna nerwowo grzebać w kieszeniach i mówi, że używa dwóch plecaków- jeden ma na uczelnię, a drugi do miasta i wygląda na to, że pomylił plecaki i nie wziął portfela. No i jak zapłaci za chapę! 
Zrobiło mi się ciepło, poczerwieniałam na twarzy i myślę sobie: "O, gagatku! No wiesz co! Nie ze mną te numery! Od początku knułeś, chciałeś żebym Ci pieniądze dała! Że niby wszyscy biali to na banknotach śpią! Zapomnij!". Po chwili jednak, widząc jego zdenerwowaną minę i spocone dłonie, uznałam, że jak trzeba będzie to zapłacę, bo przecież 70 groszy mnie nie zbawi, a rozmawialiśmy całą podróż no i głupio tak chłopaka zostawić. 
Mimo tego, że tak mnie wykorzystać chciał, podstępny jeden! 
Zamilkłam. Czekam na rozwój wypadków. Mija pół minuty, chłopak wyciąga z tylniej kieszeni pognieciony banknot i uśmiecha się szeroko. "Mam!" woła, po czym krzyczy "paragem!" [port. przystanek!]. Chapa się zatrzymuje- ja też mam wychodzić, więc szukam portfela. 
Chłopak przytrzymuje moją rękę i mówi: "Ja zapłacę za Ciebie. Nie mam wiele, ale na to mnie stać. Pozwól mi zapłacić, proszę.."

Rumienię się ze wstydu i dziękuję. Po chwili chłopak znika w tłumie, a ja zostaję na dworcu z różnymi myślami kłębiącymi się w mojej głowie.


zatłoczona chapa (w busie jest 18 miejsc siedzących, natomiast normalnie wchodzi nawet 26-27osób)


                                               jeszcze bardziej zatłoczona chapa 



                                                                    MY LOVE

My love to odkryta ciężarówka, zamiennik chapy. Ma swoje plusy i minusy. W słoneczny dzień można ładnie się opalić, a podczas gorąca wiatr skutecznie ochładza rozpalone ciało i nie musimy się martwić o przepoconą koszulkę. Dużym minusem jest brak wygody i przede wszystkim- bezpieczeństwa. Na zdjęciu widzicie prawie puste my love, jednak podczas godzin szczytu potrafią one być tak zapełnione, że ludzie stoją nieruchomo nie będąc w stanie poruszyć palcem u nogi. No, ale właśnie- dlaczego my love? To proste. Podczas jazdy takim środkiem transportu musimy wyzbyć się dystansu i polegać na sobie wzajemnie. Wstrząsy są tak duże, że gdyby nie przytrzymać się osoby siedzącej/stojącej obok, to od razu wypadłoby się z samochodu. Barierka jest bardzo wąska i wpija się w siedzenie. Podczas mojej pierwszej drogi w my love inni podróżujący zauważyli moje lekkie zdenerwowanie kiedy próbowałam zachować równowagę przy kolejnej dziurze i zapytali czy się boję, po czym jeden pan zaczął opowiadać historię, jak to tydzień temu jedna staruszka wypadła i się cała połamała. 


                                    Jeden raz zaryzykowałam i spróbowałam nakręcić filmik.



Ostatni ze środków transportu, który chciałabym Wam pokazać jest CHOPELA - tańsza alternatywa taksówki (w Mozambiku jeszcze nie miałam okazji przetestować, ale z boliwijskiego doświadczenia odradzam przewóz jajek oraz większej ilości zakupów - tak, raz wpadłyśmy z Kurczakiem na pomysł, żeby wracać tym środkiem transportu obładowane milionem siatek i potem trzeba było łapać uciekające rolki papieru toaletowego, jajka, pomarańcze i jeszcze na dodatek uważać żeby samemu nie wypaść).




_________________________________________________________
Kilka osób poprosiło mnie o zamieszczenie mojego adresu pocztowego:

Magdalena Kuranda
Ajude
Rua da Mesquita 222, Flat 15, P.O. Box 177, Maputo
MOÇAMBIQUE

Podobno (doświadczenie poprzednich wolontariuszek) listy i paczki z Mozambiku do Europy dochodzą w 4 miesiące, a te wysłane z Europy do Afryki czasami docierają nawet w 2! 
A czasami.. Nie docierają w ogóle :-). 


Pozdrawiam, 
M.

           

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

17/04/2015 - pierwsze dni

17/04/2015 godz. 8:16
Otwieram ostrożnie jedno oko i zauważam dwie osoby siedzące obok mojego łóżka. Natychmiastowo rozpoznaję Murzynkę, która zawzięcie o czymś dyskutuje z N.M.P. (Nieznaną Mi Postacią*) kołysząc w ramionach czarne zawiniątko. Robi to trochę brutalnie, kołysanie wygląda bardziej jak atak epileptyczny połączony z histerycznym śmiechem niż czułe usypianie dziecka. Może próbuje coś z niego wytrzepać. Nawet nie widzą, że się obudziłam- cienka siatka moskitiery odgradza mnie od nich, więc mogę się wszystkiemu spokojnie przyglądać. Jednak jako, że nie rozumiem ani słowa w języku, w którym rozmawiają, postanawiam odłożyć pobudkę na kilka minut i powoli przewracam się na drugi bok.

godz. 9:20
Z kilku minut zrobiła się godzina. Ok.  I tak znajdzie się kilka osób, które mi to wytkną, więc lepiej przyznam się od razu – to nie pierwszy raz. Nawet nie drugi. Tak czy siak, Bonny ma po mnie przyjechać o 10:00, więc mam jeszcze trochę czasu.

godz. 10:05
OSZCZĘDZAJCIE WODĘ! Wcale nie potrzebujemy jej tak dużo- 1/3 średniej wielkości wiaderka wody wystarczy abyście z łazienki wyszli świeży i pachnący. No i oczywiście- zużytą wodą spuśćcie to, co zostawiliście w toalecie.

godz. 10:20
B. w dalszym ciągu nie przyjechał, za to dwa razy minęłam Murzynkę. Uśmiecham się do niej prosząc o zapięcie bransoletek. Zgadza się i próbuje przerzucić dziecko pod ramię tak, żeby swobodnie mogła manewrować rękami. Rzemykowa bransoletka sprawia jej trochę kłopotu- nie umie przesunąć węzełków- uczę ją więc najpierw jak powinna się do tego zabrać. Kiedy wreszcie uda się jej ją zapiąć, zaczyna mi burczeć w brzuchu. Assucenha- bo tak ma na imię Murzynka- pyta czy napiję się herbaty. Kiwam głową, więc popycha  mnie w stronę kuchni i wciska do ręki kawałek chleba. Mam iść do salonu i poczekać aż przyniesie mi herbatę. Na stole leżą trzy plastikowe pudełka- w jednym są torebki herbaty, w drugim brązowy cukier. Zawartości trzeciego pudełka nie jestem w stanie zidentyfikować, ale napis głosi, że to energy drink, więc nie odkręcam wieczka. Assucenha przynosi wielkie pudełko margaryny i każe mi smarować chleb. Jest przepyszny, a słonawa margaryna podkreśla delikatnie jego smak. Podnoszę do ust filiżankę , ale A. wytrąca mi ją z ręki i krzyczy, że przecież nie dodałam mleka. Jak mogę pić herbatę bez mleka? Stuka w trzecie pudełko, więc posłusznie dodaję sproszkowane mleko do herbaty. Nigdy nie posądziłabym Afrykańczyków o angielskie nawyki.





godz. 15:00
Assucenha od rana nie opuszcza mojego pokoju. Jest zachwycona moimi czerwonymi paznokciami i cały czas prawi mi komplementy używając łamanej portugalszczyzny. Na początku myślałam, że to ja niejasno wyrażam się po portugalsku, ale dość szybko spostrzegłam się jednak, że to ona nie zdążyła się jeszcze nauczyć biegle posługiwać tym językiem. Przyjechała ze wsi do Maputo i miesiąc temu zaczęła pracę w naszym domu. Do jej głównych obowiązków należy opieka nad 3-miesięcznym niemowlęciem i ogólne dbanie o ład i porządek w domu (do tego chyba nie za bardzo się przykłada). Trochę to dziwne, bo kiedy Elvira (mama maluszka) wraca do domu, to wcale nie spędza czasu ze swoim dzieckiem. To Assucenha od godz. 23 próbuje uśpić maleństwo, to ona je karmi i to ona nosi je przy piersi. Elvira za to przygotowuje od czasu do czasu o jantar (zazwyczaj jest to sklejony ryż z głową smażonej ryby albo gotowaną kapustą i kawałkami ziemniaków) chociaż to zadanie należy do mężczyzny, który jest zatrudniony do przynoszenia nam wody, aby uzupełnić pusty baniak w kuchni. To właśnie on przyszedł rano do mojego pokoju.








Pokazuję Assucenhi lakiery do paznokci , które przywiozłam z Polski.
Piszczy i klaszcze w dłonie. „Iiiiiiii!” – to dźwięk, do którego moje uszy zdążyły już przywyknąć. Assucenha używa go, kiedy jest podekscytowana, rozbawiona albo zdziwiona. Albo wszystko na raz. Widząc czerwony lakier oczy zaczynają jej się świecić, więc mówię, żeby wyciągnęła dłonie i zaczynam jej malować paznokcie. „Iiiiiiiiiiiiiiii! Teraz jestem księżniczką!” śmieje się i obdarowuje mnie najpiękniejszym uśmiechem.



Bonny nie przyjechał.

godz. 17:00
„Chodź! Idziemy kupić piasek do jedzenia!” krzyczy A. Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, to taka, że idziemy po mąkę. Wychodząc z domu od razu trafiamy na wiele małych straganów ze smażonymi przekąskami, owocami i cukierkami. Mamy też obok przystanek, gdzie zatrzymują się chapas (minibusiki - lokalny środek transportu), osiedlowy sklepik oraz lokal, w którym mężczyźni spotykają się na piwie, a wieczorem puszczają głośno muzykę. Młodzi chłopcy chodzą po wąskich uliczkach próbując sprzedać rolki papieru toaletowego za 5mt (ok. 50gr). To wszystko pachnie znajomo. To mieszanka brudu, spalonego tłuszczu i czegoś słodkiego. To zapach biednych dzielnic wielkich miast.

Dotarłyśmy do właściwego straganu i A. zaczyna rozmawiać ze sprzedawczynią w changana. Mąka, po którą przyszłyśmy ma rzeczywiście kolor piasku. Starsza kobieta zaczyna powoli  napełniać nią rożki, które uprzednio przygotowała z papieru. Dostajemy sześć sztuk. A. pośpiesznie zaczyna wsypywać sobie mąkę do buzi drapiąc się po uchu. „Assucenha, to jest naprawdę piasek?”.  Śmieje się i każe mi otworzyć usta. Kategorycznie się nie zgadzam i proszę, żeby nasypała mi odrobinę na rękę. Kiedy mąko-piasek trafia na mój język, nie mam już żadnych wątpliwości. To zwykły piasek. Małe ziarenka wchodzą mi między zęby i krzywię się z niesmakiem, co tylko prowokuje kolejne ataki śmiechu Assucenhi.








godz. 23:00
Bonny w końcu po mnie przyjechał i poszliśmy razem na koncert muzyki afrykańskiej do miejskiego ośrodka kultury. Było bardzo zabawnie, bo Afrykańczycy rzeczywiście CZUJĄ muzykę CAŁYM CIAŁEM. Podczas koncertu mężczyźni i kobiety wskakiwali na scenę i tańczyli między muzykami wyginając ciała na wszystkie strony. Każdy chciał się popisać i dobrze wypaść. Pamiętam, przed przyjazdem tutaj oglądałam z moją sista’ -Manią- teledysk jednego mozambikańskiego zespołu i zarykiwałyśmy się ze śmiechu, bo ruchy Afrykańczyków są tam po prostu przekomiczne. Nie sądziłam, że mogą tak na serio tańczyć. A jednak! Chyba nie mają żadnych kompleksów..

Weekend spędziłam na dwóch plażach- w sobotę pojechaliśmy na Macanetę, a w niedzielę odwiedziliśmy Katembe, gdzie przez kilka godzin omawialiśmy szczegóły projektu i mojej pracy w centrum dla dzieci niepełnosprawnych „Obra Dom Orione”.  Na jedną jak i drugą plażę można się dostać używając płynącej platformy.